Próg gwiaździstego nieba. Wspomnienie o Lucjanie Broniewiczu

Varia - Luty 2011

Seans w planetarium: cisza i wędrówka w czasie. W sierpniu 2010 roku w Toruniu spokojny głos komentatora uświadomił mi, że Wszechświat zmierza do śmierci. Olbrzymi horyzont czasowy nie wytłumił uczucia szoku i zaskoczenia. Przeciwnie, zasugerował trwogę. Ziemia – zielona planeta, jak ogród, sad, Eden wreszcie – Boże dzieło i Boże igrzysko, a poza nią nieogarnięta czerń. Myśl szybko odnalazła Kierkegaarda, jego „Bojaźń i drżenie”.
Sms od Lucjana: „ Gdzie jesteś? ”. Jestem już pomiędzy Olsztynem a Lidzbarkiem. Na toruńskim dworcu wyglądając pociągu umawialiśmy się na kolejne spotkania, telefony… Nie wiedziałem, że zwykły deszczowy peron, w nieodgadnionym wtedy scenariuszu, wyznaczony już został na miejsce ostatniego pożegnania. Owszem – do 7 maja następnego roku dzwoniliśmy do siebie, rozmawiając długo wieczorami. Nie przypuszczaliśmy, że kosmiczna pustać potrafi zbliżyć się nagle na najbliższą z możliwych odległości i ogarnąć jednego z nas – na wieczność.
Lucjanie, serdeczny druhu – ile czasu spędziliśmy na dyskusjach? Studiowaliśmy historię, ale lubiliśmy filozofię. Gdy Lucjan zaznajamiał mnie z planetarium, miałem wrażenie, że czyni to jako racjonalista i teolog. Przybliżył genezę instytucji, sposób zarządzania, zaznajomił z planami na przyszłość – czynił to z dystansem. Rozumiał doskonale doczesność ludzkich wysiłków, a te, w jego wykonaniu były piękne, sprawne, ich efekty dobrze funkcjonujące. Planetarium, Orbitarium – mikrokosmos, który wykreował, w którym się spełniał. W Geodium na podłodze leżały przygotowane do naklejenia malowane fragmenty powierzchni kuli ziemskiej. Widzowie mieli spoglądać na Ziemię z pozycji niebieskiego firmamentu: planetarium a rebours. Był to zamysł w stylu Lucjana, zobaczyć rzeczy z różnych punktów widzenia, zapalić rozmaite światła. Interesowało go prawo moralne, wartości najwyższe i nieprzemijające. Może dlatego nieboskłon musiał trwać przy nim na podorędziu. Jak się okazało niebo gwiaździste czekało w zbyt niecierpliwym pogotowiu. Pękło wiosną lekceważąc ludzkie życie.
Podziwiałem spokój Lucjana, życzliwość wobec ludzi, odróżnianie rzeczy istotnych od błahych. Przechadzając się ulicami Torunia – miasta, które napawało go dumą – wracaliśmy do Olsztyna okolic stanu wojennego, strajku na WSP, wykopalisk archeologicznych w Grunwaldzie… Na ostrych, gotyckich łukach łagodnie osiadały plany na przyszłość: odkrywanie krajobrazów rodzinnych dla Lucjana Pałuk, wycieczka rowerowa do Piwnic i parabole – reminiscencje. Były to powroty do punktu, w którym zadzierzgnęliśmy taki rodzaj przyjaźni, który pozwalał mi otwarcie skomentować pięćdziesięciolecie wspominane przez Lucjana. Spodobała mu się podsunięta trafna analogia, przecież sam lubił mówić metaforycznie. Teraz z trudem przychodzą mi słowa retrospekcji – piszę bowiem o przyjacielu, a nie ma go wśród żywych.
Gdzie jesteś Lucjanie?