Ukraina w angielskim systemie miar i wag
Czy można opisać europejski wschód w sposób powszechnie zrozumiały? Jak to uczynić, by nie nudząc przedstawić zazębiające się procesy dziejowe zachodzące w skomplikowanej przestrzeni etnicznej i na ponadtysiącletnim dystansie? Czy nie warto dla takiego celu choć na chwilę odejść od zajeżdżonej i przaśnie znajomej kobyły historii na rzecz wierzchowca pełnej krwi angielskiej?
Kijów jako Nowa Jerozolima, Księga Rodzaju synonimem Lwowa, Krym w roli pryszcza na nosie Rosji, a cała Ukraina jako znak zapytania między Europą a Małorosją – takie m. in. rozdziały w 1997 roku zaproponowała czytelnikom Anna Reid. Brytyjska dziennikarka (i historyczka) wydała wtedy książkę pt. Borderland. A Journey through the History of Ukraine. W 2015 roku dodała część drugą. W pierwszej, co sama podkreśliła, nie zmieniła ani przecinka. Taka wypowiedź rodzi zachętę do zweryfikowania profetycznego talentu autorki. Do eksperymentu z rzetelnością i erudycją skłania zwłaszcza kwestia postawiona wówczas „na do widzenia”: Jakim krajem będzie Ukraina za dziesięć lat? Owa, brzemienna w ważkie wydarzenia, podwojona nawet, dekada właśnie upływa. Tymczasem w Polsce ukazały się połączone w całość obie części dzieła Anny Reid. Otrzymały nagłówek: Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988 – 2015[1].
Jak się okazuje autorka nie zwodzi i nie zawodzi. Jej książka to nie łykowata strawa z pretensjami do zawiesistego od intelektualnych ingrediencji sosu. Bez afektacji, za nic mając wystylizowane na dramat figury, w żwawym, bo reporterskim klimacie Reid przedstawia całość dziejów południowo – wschodniego sąsiada Polski. Tak naprawdę pisze o tym, czego sama doświadczyła na Ukrainie. Bywała tam wielokrotnie. Przebywała w środowiskach, które dla niejednego z jej rodaków stały się powodem, by z przekonaniem stwierdzić: Nigdy więcej! Brytyjka była na tyle odważna, by zainicjować pobyt nad Dnieprem w pewną zimową noc 1993 roku: Nasze walizki przywieziono na pace ciężarówki Kamaz. Zostały z niej bezceremonialnie zrzucone na jedną wielka stertę, a każdy z pasażerów musiał następnie dokopywać się do swojego bagażu, przerzucając jedna po drugiej kolejne torby. Droga do miasta – jak się później dowiedziałam, jedyna czteropasmówka na całej Ukrainie – tonęła w całkowitych ciemnościach. I do tego tak wrażliwa na historię, że trudne czasy początków ukraińskiej niepodległości opisała następująco: Na straganach ulicznych można było kupić chwytającą za serce cieniutką broszurę zatytułowaną „Utracone pomniki architektury w Kijowie”, w której wyszczególniono wszystkie cerkwie i monastyry zburzone w czasach stalinowskich – św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach, św. Bazylego, św. Borysa i Gleba, św. Olgi i wiele, wiele innych. Przy tak licznych brakach, przy tylu wyrwach w otaczającej rzeczywistości, poszukiwanie śladów minionych czasów wymagało nieledwie perwersyjnego entuzjazmu, a przy tym godnej archeologa spostrzegawczości, wyczulenia na każdy szczegół i każde puste miejsce[2].
*****
Anna Reid wędruje przez Ukrainę wraz z czytelnikiem w horyzoncie wyznaczonym przez jej własną pamięć i doświadczenie. Przy tym, co jakiś czas, zatrzymuje się na równoległym, chronologicznie biegnącym, szlaku ponadtysiącletniej historii Rusinów – Ukraińców i towarzyszących im ludów. Zagląda do dawnych grodów, stepowych chutorów, miast i sztetli oraz socrealistycznych blokowisk. Wybiera istotne wątki dziejowe. Łapie wiatr w żagle przy paradoksach – bo wywołują chwile głębszego zastanowienia i przy schematach – stereotypach. Z tymi ostatnimi rozprawia się racjonalnie dobraną faktografią. Często, zamiast prowadzić zbyt długą narrację, stosuje trafne cytaty lub skondensowane frazy oddające głębię zjawisk. Czyni to naturalnie i swobodnie (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu).
Czym była „Radość Świata”? To mocno średniowieczny Kijów. Reporterka znad Tamizy widzi w nim stolicę cywilizacji ludów wschodu: Kijów i jego Ruś. Upadek centrum przeistoczył całe niegdyś podległe Kijowowi władztwo w obszar permanentnego pogranicza. Tak utworzone peryferie spływały później krwią. Nie tylko z bitewnych pól, ale również z różnego rodzaju rzezi, pogromów, zbrodni, zsyłek, z absolutnym apogeum w postaci hekatomby wielkiego głodu czasów stalinowskich. Wydarzenia na terytorium sowieckiej Ukrainy z lat 1932 – 33 okryły cieniem hańby – przez wyrozumiałość dla dyktatora z Kremla – również świat zachodnich, liberalnych demokracji. Anna Reid wykorzystała wypowiedź Malcolma Muggridge’a, by zilustrować – wydaje się niepojętą – hipnozę, która dopadła mieszkańców Zachodu: Byli wśród nich gorący orędownicy humanitarnego zabijania bydła przez ludzi, którzy spoglądali na przytłaczający gmach OGPU ze łzami wdzięczności w oczach; byli zdeklarowani rzecznicy reprezentacji proporcjonalnej, którzy gorliwie przytakiwali, słysząc tyrady o konieczności wprowadzenia dyktatury proletariatu; przybyli gorliwi przedstawiciele kleru z nabożeństwem przechadzający się po muzeach ateizmu i z równym nabożeństwem przewracający strony ateistycznych książek; byli żarliwi pacyfiści, którzy z autentycznym zachwytem podziwiali paradę czołgów przejeżdżających z chrzęstem przez plac Czerwony…[3] Trudno po takich słowach oprzeć się natrętnemu déjà vu. Wzmacnia je tylko niesławnej pamięci przemowa Georga Busha z sierpnia – co ważne, 1991 roku. Za pięć dwunasta, przed ogłoszeniem niepodległości obywatelom właśnie desowietyzującej się republiki, republikański (!) prezydent USA radził … lojalność wobec Związku Sowieckiego. Anna Reid kwituje niezręczność 41. mieszkańca Białego Domu określeniem: Chicken Kiev (Kijowski tchórz).[4]
*****
Gdy zsumuje się wszelkie ludzkie tragedie, które stały się udziałem Ukrainy, jawić się może ona jako swoisty papier lakmusowy. Ziemie pradawnej Rusi Kijowskiej i wszystkich jej historycznych mieszkańców – kolejno po sobie następujących lub przybywających – stawały się czymś na kształt laboratorium. Sprawdzano w nim ludzką wytrzymałość na przeróżne formacje państwowe, ideologie, eksperymenty społeczne czy nawet technologiczne. A wszystko to w makroskali, totalnie, bezmyślnie. Awaria w Czarnobylu jest na to wystarczającym dowodem.
Wydaje się, że głusza, która zapadła po zniszczonym w 1240 roku przez Mongołów cywilizacyjnym rdzeniu, jakim niewątpliwie był kijowski gród, dopiero w XXI wieku uzyskuje szansę na ponowne wypełnienie ożywczą treścią. Warunkiem jest utrzymanie się Kijowa jako decyzyjnego centrum – centralnego ośrodka w kategoriach politycznych, gospodarczych i kulturowych (także religijnych), zaprzeczającego swoim status quo pojęciu Ukrainy jako notorycznego pogranicza. Trwa tam teraz, tak naprawdę, proces budowy nie tylko państwowości, ale i tożsamości. Ukraina, jak zauważa Brytyjka, dla Polaków była – w ich historycznej pamięci – częścią Polski, dla Rosjan – częścią Rosji. Stąd, wnioskuje – Ukraińcy w przeszłości polonizujący się lub zrusyfikowani, poddani twierdzeniom, że nie było lub nie ma czegoś takiego jak Ukraina, z trudem odnajdują teraz własną przeszłość. Szukają jej jako młody naród i nowe państwo. Wytrawna brytyjska historyczka nie myli się, dostrzegając istotę obecnego konfliktu rosyjsko – ukraińskiego, gdy pisze: Ale najważniejszy spór toczył się od zawsze o to, do kogo właściwie należą tradycja i pamięć o Rusi. Czy cywilizacja Rusi Kijowskiej rozprzestrzeniła się następnie na wschód, na tereny Moskwy i zamieszkiwane przez Rosjan, czy też wciąż pozostaje związana z terytorium Ukrainy?[5]
Anna Reid w swojej książce nie jest antyrosyjska. Nie jest też antypolska. Nie jest w ogóle „anty”. Rosjan maluje ich własnymi słowami: Jak głosi rosyjskie powiedzenie „Podrap Rosjanina, a znajdziesz pod spodem Tatara”[6]. Do kogo porównuje Katarzynę II? To: kuta na cztery nogi dyrektorka szkoły[7]. A Putin? Niski i ogólnie dość nijaki były kagiebista z Sankt Petersburga[8]. Charakter rosyjskiego panowania oddaje, używając autorytetu doradcy Ronalda Reagana: „Rosjanie przyswoili sobie od Mongołów – pisze historyk Richard Pipes – taką koncepcję polityki, która ograniczała funkcje państwa do pobierania danin (czyli podatków), utrzymywania porządku oraz bezpieczeństwa, ale pozbawiona była jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności za dobro publiczne”[9]. Z diagnozą tą koresponduje scenka rodzajowa przecząca spiskowym teoriom jakoby za udziałem w kijowskiej rewolcie i konfliktem na wschodzie Ukrainy stała antyrosyjskość generowana za amerykańskie pieniądze. Obrazek nie pochodzi z Kijowa. Rzecz dzieje się w Londynie, a uczestniczy w nim osobiście autorka książki. Jest grudzień 2014 roku. Siedzę sobie w serwującej owoce morza restauracji nieopodal Marylebone High Street razem z moim mężem i dwójką nowych przyjaciół: Ukraińcem, który kiedyś zarządzał ogromnymi funduszami, oraz jego żoną lingwistką.(…) Dowiadujemy się, że nasi nowi znajomi sponsorują jeden z oddziałów snajperskich ukraińskiej armii. W pewnym momencie Reid zadaje pytanie – pretekst do zaprezentowania czytelnikowi całego ciągu wydarzeń prowadzących do wybuchu niezadowolenia w pamiętnym listopadzie 2013 roku. Zagadka brzmi obywatelsko, a nie narodowo: Dlaczego ten czujący się Ukraińcem Rosjanin w średnim wieku, który zrobił karierę w wielkich korporacjach finansowych takich jak Barings czy Carlyle Group, teraz postanowił ze swoich prywatnych środków finansować ukraińską armię?[10]
*****
Czy zatem Anna Reid napisała Pogranicze z sympatii do Ukraińców? Mam wrażenie, że jeśli już, to niekoniecznie z tym rodzajem życzliwości, której część z nich by sobie życzyła. Na pewno jej stosunek do Ukraińców wynika z pogłębionego poznania i zrozumienia różnych dziejowych okoliczności, mechanizmów i precedensów. Jest to sympatia bez egzaltacji. W tym jej doborowym rodzaju, gdzie kwestie wypowiada się bez ogródek. O Szewczence chociażby: Wiersze Szewczenki stanowią dziwaczną mieszankę sielskości, ksenofobii i nienawiści do własnego narodu. Ich tematyka to zazwyczaj piękno ukraińskiego krajobrazu, utracona wielkość czasów kozackich i hańba pozostawania pod jarzmem polskim i rosyjskim. Choć w utworach tych dostaje się Rosjanom i Polakom (a także, niestety, i Żydom), to większość niezadowolenia autora spływa na samych Ukraińców, odmalowanych jako ludzie zdradzieccy i gnuśni[11]. Bystrej obserwatorce nie umyka przy tym rola autora „Kobziarza” w obecnej codzienności: Choć dziś jest on traktowany raczej lekceważąco przez młodych Ukraińców, zmuszanych do zapoznawania się z jego twórczością w szkole, to właśnie on, w pojedynkę, przekształcił ukraiński z mowy chłopskiej w język literacki, wobec czego po dziś dzień uważa się go za największego bohatera narodowego Ukrainy[12].
W polskich księgarniach tematyka ukraińska mieści się głównie na dwóch, charakterystycznych półkach. Odpowiadają one, jak można się domyślać, na czytelnicze zapotrzebowanie. Pierwszą można by zatytułować: „Wołyń”, a drugą „Majdan”. Książka Anny Reid wybiega poza ten schemat. Polski czytelnik, sięgając po tom angielskiej proweniencji, ze zdziwieniem odkryje, ile mieści on w sobie także historii Polski, jak bardzo sprzęgnięte są ze sobą losy Polaków i Ukraińców. Brytyjka – przy okazji porównania upadku I Rzeczpospolitej do upadku Rusi Kijowskiej – bezpardonowo wypali jednak: Sami Polacy zaś, podobnie jak Ukraińcy, stali się teraz narodem bez własnego państwa. Ale ta nieoczekiwana wspólnota losów wcale nie zbliżyła obu narodów do siebie[13]. Reid potrafi wytłumaczyć tę różnicę: na wschodnich ziemiach dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów przetrwał szlachecki styl życia, przez co kresy w mentalności wielu Polaków pozostały bardziej polskie aniżeli np. Warszawa. Argumentem na rzecz tak postawionej tezy jest przywołanie dzieciństwa Josepha Conrada urodzonego w Terechowie, sto pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Kijowa[14]. Mickiewicz, który – o czym wszyscy uczniowie w Polsce wiedzą – nigdy nie był w polskiej stolicy, opisał należące przecież do współczesnego państwa ukraińskiego stepy akermańskie, przyrównując je w sławetnych sonetach do oceanu. Anna Reid celnie wychwytuje metafory upowszechnione w światowej literaturze a biorące się z obserwacji ukraińskiej rzeczywistości przyrodniczej lub społecznej. W różnych fragmentach swego podróżniczego diariusza powołuje się na Michała Bułhakowa, Mikołaja Gogola, Honoré de Balzaca, Antoniego Czechowa, Leopolda von Sacher – Masocha, Brunona Schulza, Paula Celana, Gregora von Rezzori, Johna Steinbecka, wreszcie rodzimego dla niej Georga Byrona (fascynującego się postacią hetmana Mazepy). Uświadamia w ten sposób czytającym niespodziewaną obecność Ukrainy.
W ostatnim rozdziale autorka Pogranicza, odnosząc się już do najświeższych wydarzeń, przytomnie konstatuje: Prawda jest bowiem taka, że Zachód wciąż ma tendencje, by postrzegać Ukrainę niczym pionek w jakiejś poważniejszej grze[15]. I praktycznie radzi: Nawet jeśli Ukraina będzie dla nas ważna tylko ze względu na nasze bezpieczeństwo, to powinno nam, i to z co najmniej kilku powodów, zależeć na wspieraniu tego kraju.(…) Wysuwany przez antyestablihmentową lewicę, jak i przez konserwatywną prawicę kontrargument: „nie należy drażnić niedźwiedzia”, tak naprawdę zawsze oparty był na błędnych założeniach[16].
*****
Na koniec przyznam się: lubię anglosaski styl pisania o historii. Przyjemnie było sięgać po prawie 500 – stronicowy tom, oprawiony w twarde okładki, z przypisami odnoszącymi się do poszczególnych rozdziałów oraz podanymi wybranymi źródłami bibliograficznymi, z opracowaną chronologią i indeksem nazwisk.
Po wnikliwej lekturze trudno o inny werdykt: angielski rumak z gracją pokonał parkour najeżony rafami przeszkód charakterystycznych dla naszej części świata.
[1] Anna Reid (przekład Wojciech Tyszka), Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988 – 2015, Kraków 2016.
[2] Tamże, s. 14.
[3] Tamże, s. 202.
[4] Tamże, s. 72.
[5] Tamże, s. 19.
[6] Tamże, s. 30.
[7] Tamże, s. 93.
[8] Tamże, s. 403.
[9] Tamże.
[10] Tamże, s. 349 – 350.
[11] Tamże, s. 125 – 126.
[12] Tamże, s. 123.
[13] Tamże, s. 68.
[14] Zob. s. 69 – 70.
[15] Tamże, s. 439.
[16] Tamże, s. 440.