Odwiedzając historię
O czasie minionym, a więc o zamkniętym „wczoraj”, lubimy zawzięcie dyskutować. Z przeszłości można czerpać rozmaite przykłady. Można wobec niej posługiwać się nawet uczuciami: szanować bądź odrzucać. Większość z nas próbuje okiełznać ją poprzez wyobraźnię, wysilamy się na interpretacje. Niektórzy celowo dążą do jej instrumentalizacji. Inni, nie szczędząc wolnego czasu i z trudem zarobionych pieniędzy, próbują ją rekonstruować. Historię, jako dziedzinę wiedzy, studiuje się na uniwersytetach, powstają przyczynki i opasłe tomy opracowań. Czy można jednak pokusić się o powtórne przeżycie określonego fragmentu historii? Nie chodzi przy tym o zwiedzanie muzeów w stanie romantycznej egzaltacji. Przeciwnie: na myśli mam „wyrachowane” tj. sensownie zaplanowane i przeprowadzone działanie. Więcej – gdyby przedsięwzięcie dotyczyło osób z przeszłości – byłoby dla nich, nie jakąś projekcją wyobraźni, a jeszcze raz przeżytym doświadczeniem. O tym właśnie chciałem porozmawiać z Jakubem Doroszem – olsztynianinem, który twardo stąpając po ziemi, zaprojektował i jako lider pięcioosobowego zespołu przeprowadził eskapadę przenikającą do minionego czasu. Wyprawa nie kierowała się bynajmniej do Nowego Jorku „szalonych lat dwudziestych” XX wieku. Jakub Dorosz wybrał się na… Kołymę. Inspiracją łagierniczego kursu wędrówki była twórczość Warłama Szałamowa. W komentarzach czytelników treść „Opowiadań kołymskich” to nawet nie literatura faktu – to łamacz osobowości. Grupa wyruszyła nie po to, by fotografiami w jenieckich uniformach ubogacić facebookową stronę, ale z zamiarem doświadczenia przeżyć porównywalnych z odczuciami uciekinierów z antyludzkiego świata „nieludzkiej ziemi”. Ekspedycja miała miejsce w sierpniu 2017 r.
Każdy z naszych bliskich, którzy zginęli na Kołymie, każdy z rozstrzelanych, zabitych, których głód pozbawił krwi, może być jeszcze rozpoznany choćby po dziesiątkach lat. Na Kołymie nie było pieców gazowych. Trupy czekają w kamieniu, w wiecznej zmarzlinie.
(Warłam Szałamow , Opowiadania kołymskie)
Jerzy Necio: Panie Jakubie, proszę powiedzieć, w jaki sposób zainteresował się Pan życiem łagierników, literaturą łagrową? Zdecydowała o tym szkolna edukacja, czytał Pan może Sołżenicyna czy może przemówiły względy rodzinne?
Jakub Dorosz: To mieszanka różnych czynników nawarstwiających się przez wiele lat. Jako dziecko wysłuchiwałem opowieści moich dziadków. Oczywiście nie zawsze potrafiłem je zrozumieć i zapamiętać, ale już wtedy dowiedziałem się, że np. bracia mojej babci ze strony mamy znaleźli się na Syberii. Wywózka związana była z ich działalnością w AK.
W okresie licealnym mocniej zainteresowałem się historią, szczególnie, gdy szła ona w parze z wojskowością, jako np. historia wojen. Z historii zdawałem też maturę. Należałem wtedy do harcerstwa, a w okresie studenckim do Związku Strzeleckiego „Strzelec”. Mogliśmy nosić wojskowe mundury z zielonymi beretami i uważaliśmy się za spadkobierców tradycji „Strzelca” z okresu międzywojennego. Nie ukrywam, że na moją postawę wpłynęły też lektury, w tym obowiązkowy w liceum, „Inny świat” Herlinga – Grudzińskiego oraz filmy takie jak „ „Niepokonani”. Na to wszystko nałożył się survival – dziedzina, którą obecnie czynnie się zajmuję. Jako instruktor jestem bardzo nastawiony na to, aby samemu doświadczać, przeżywać. Znam wielu innych instruktorów, którzy potrafią, np. bardzo sprawnie rozpalić ogień w trudnych warunkach, ale sami nie poddają się obciążeniom psychofizycznym. Uważam taką postawę za błąd. Zależy mi na tym, aby sztukę przetrwania zgłębiać kompleksowo i całościowo jej nauczać.
JN: Dla mnie wątek survivalowy jest jednak wtórny, a doświadczenie historyczne pierwszoplanowe, proszę zatem opowiedzieć kiedy i w jaki sposób narodził się pomysł, by udać się aż na Kołymę?
JD: Na Syberię po raz pierwszy wyjechałem w 2013 roku, pieszo przemierzaliśmy polarny Ural, doszliśmy do Workuty. W 2014 roku byliśmy w Ałtaju – tam kiedyś zesłano dalszą część mojej rodziny, a w 2015 wyruszyliśmy do Kazachstanu (pustynia Kyzył – kum), także przecież miejsca zesłania Polaków. Tak więc od 2013 roku corocznie wyjeżdżaliśmy na wschód. Często były to obszary zsyłek. Już wtedy nie opuszczała mnie refleksja, co prawda nie od razu podzieliłem się nią z kolegami, że przecież Syberia to jest nasza historia, historia naszego narodu, historia ludzi zesłanych do łagrów, więc ciekawie byłoby móc się temu specjalnie bliżej przyjrzeć. To była bardzo luźna myśl, właściwie niesprecyzowane strzępki. Dopiero w 2017 roku zrodził się docelowy pomysł. Był to w całości mój projekt, ale został bardzo szybko podchwycony przez kolegów, jak zazwyczaj otwartych na różne tego rodzaju inicjatywy. Bardzo szybko w to weszli.
JN: A czy Pańscy koledzy też byli zainteresowani historią?
JD: To są różni ludzie, różne osobowości, ale mają wspólną cechę: myślą szeroko. W ich bibliotekach łatwo znajdę książki zarówno z ekonomii, biologii, jak i z historii. Są to osoby, które nie zamykają się w klatkach wąsko pojętych zainteresowań, każdy z nich ma wyższe wykształcenie, pracują umysłowo, przy czym nie boją się ciężkiej pracy fizycznej.
JN: Czy wszyscy uczestnicy wyprawy pochodzili z Olsztyna?
JD: Nasz trzon instruktorski, trzy osoby – tak. Jeden jest warszawiakiem, a jeden pochodzi z Koszalina. Kolega z Koszalina bardzo interesuje się historią, jest rekonstruktorem, pasjonuje go okres II wojny światowej.
JN: W jaki sposób przebiegały przygotowania do wyjazdu?
JD: Organizowaliśmy telekonferencje, później u mnie w domu mieliśmy spotkanie całoweekendowe, podczas którego drobiazgowo planowaliśmy wyprawę. Mieliśmy już wtedy kupioną odzież, przymierzaliśmy ją, analizowaliśmy mapę, teren, pogodę, układ trasy i różne aspekty związane z funkcjonowaniem tam. Obowiązkowa przed wyjazdem była lektura Szałamowa.
JN: Wcześniej zdarzało się Panu czytać jakieś utwory tego pisarza?
JD: Właśnie nie. Wyprawa mnie do tego zmusiła. Wcześniejsze wyprawy pokazywały, że brakowało nam czegoś głębszego, a tu nagle konkretna historia, konkretny region, a poza tym dostępność literatury i dostępność ubrań, które można było gdzieś tam zdobyć.
JN: W Polsce można kupić ubrania łagierników? Jakim cudem?
JD: Okazuje się, że tak, no może lepiej powiedzieć: wzorowane. Powielały oryginały z lat 40., 50. Jedna kufajka – tzw. buszłat – była z lat 60. Z lektury Szałamowa wychwytywaliśmy również informacje „techniczne”. Mam z tego cały zeszyt notatek podzielonych na różne kategorie: pożywienie, odzież, mentalność łagierników, ich gwara itd. Aby przeżyć wędrówkę podobnie do uciekinierów z łagru, staraliśmy się jak najwięcej wyczytanych wiadomości wykorzystać w praktyce. Niektóre fragmenty z Szałamowa przepisywałem wręcz do zeszytu i towarzyszyły mi później podczas wyprawy. Notes traktowałem jako rodzaj ściągawki. Stąd wiedziałem, że można sobie pozwolić na szalik czy buty – „czunie”. Więźniowie w momencie aresztowania starali się zatrzymać elementy swojej „cywilnej” odzieży, takie jak szalik, później traktowali je jak skarb, „czunie” otrzymywali na miejscu i uważali, że jest to obuwie „państwowe”.
Informacje gromadziłem w notesie, ponieważ liczyłem, że w trakcie wyprawy mogę być mocno obciążony fizycznie i obawiałem się, że wiedza, którą posiadłem przed wyprawą, może mnie w tamtych warunkach po prostu opuścić. A pojechaliśmy też tam z założeniem, by ekspedycję rejestrować kamerą video. Wyobrażaliśmy sobie, że będzie możliwe ukazanie surowości i piękna tamtejszej przyrody, a jednocześnie znajdzie się być może chwila czasu, np. przy ognisku, w której będziemy mogli nawiązać do historii. W ten sposób zakładaliśmy, że będąc tam na miejscu, będziemy widzom przybliżać przeszłość w postaci audycji zamieszczonej po powrocie na Youtubie.
JN: Przeczytaliście zatem Panowie literaturę, zaplanowaliście trasę i ruszyliście…
JD: Samolotem przez Moskwę do Magadanu. Tamtejsze lotnisko znajduje się kilkanaście kilometrów poza miastem i od razu, czym prędzej, jak to mamy we zwyczaju, chcieliśmy urwać się cywilizacji. Wychodzi się zatem z hali głównej, a tam miejscowi oferują transport, przeważnie do Magadanu, ale miasto nas nie interesowało, lecz kierunek przeciwny.
JN: W jakim otoczeniu przyrodniczym się znaleźliście?
JD: W oddali towarzyszyły nam góry, natomiast teren, z którym spotykaliśmy się najczęściej, to był las tajgowy i różnych rozmiarów rzeki i potoki, które wykorzystywaliśmy jako źródło wody. Były też podmokłości, rozlewiska. Znajdowaliśmy też miejsca, gdzie występowały duże głazy, a pomiędzy nimi wierzba i cedrowce wyrastające w taki sposób, że teren stawał się właściwie nie do przejścia. Poza tym rosło tam dużo modrzewi, jakieś odmiany sosny, brzoza – ale jeśli już, to przeważnie w dużych skupiskach. O cedrowcach Szałamow pisał, że charakterystycznie kładły się, gdy miał nadejść chłód, a przy cieple potrafiły się pionizować. W wyższych partiach terenu dominowało lekko tundrowe podłoże. Tak naprawdę byliśmy na południu Kołymy, ok. 500 km od Magadanu.
JN: Czy w takich warunkach udało się poznać odczucia uciekinierów? Co Pan czuł?
JD: Rozmawialiśmy o tym tam na miejscu, rozmawialiśmy w samolocie, w drodze powrotnej. Bezsilność to chyba najlepsze słowo, które najcelniej oddawało nasze odczucia. Wyobraźmy sobie: gdybym ja – Kuba, trafił do łagru i zdecydował się z niego uciec, zakładając, że nikt by mnie nie zadenuncjował, że udałoby mi się zgromadzić jakiś podstawowy sprzęt, czyli miałby nastąpić ciąg szczęśliwych zbiegów okoliczności, to i tak towarzyszyłoby mi ogromne poczucie bezsilności biorące się z przekonania, że wszystko wokół to i tak jest gigantyczne więzienie. Zrozumiałe stają się wtedy słowa z wielu produkcji filmowych – typowa scena, gdy strażnik mówi do nowoprzybyłych więźniów: „tu przyroda jest największym strażnikiem”. Rozumiałem na co się to przekłada. Odczuwałem zimno, głód, zniechęcenie, frustrację – wszystko to, co człowiekowi tak naprawdę odbiera chęć przetrwania, a w sytuacji autentycznej walki o życie odbiera chęć podjęcia takiej walki. A my przecież wiedzieliśmy kiedy nastąpi koniec wyprawy i wiedzieliśmy, że będzie on szczęśliwy.
JN: Czy w trakcie wyprawy zdarzały się momenty kryzysu?
JD: Tak, ale był to taki standardowy kryzys. Zazwyczaj pojawia się on na drugi lub trzeci dzień wyprawy. Jest to zjawisko typowe, o którym mówimy kursantom na szkoleniach. Wynika on z subiektywnej oceny ryzyka. U nas było to rozważanie: czy iść dalej, czy nie? Wystąpił w momencie, gdy pokazywały się nie pierwsze, a któreś już z kolei oznaki osłabienia. Musieliśmy oszacować, gdzie istnieje granica wyczerpania organizmu. Umówiliśmy się, że w takiej sytuacji decyzja należy do lidera, ale na zasadzie: „ on decyduje, co nie znaczy, że ma zawsze rację”, ale jeśli zdecyduje, nikt tej decyzji nie podważa. Warto też wiedzieć, że w tego rodzaju sytuacji kryzysowej ważne jest, by umieć powiedzieć i nie wahać się: ja nie umiem, nie potrafię, nie dam rady…
JN: A poza trudnymi momentami?
JD: Pobudka rano – zależna od temperatury. Człowiek wchodzi w rytm przyrody, nie ma sensu spać, jeśli jest zimno. Istotną sprawą było też to, że więźniowie łagrów nie mogli mieć latarek, więc my również nie mogliśmy ich używać. Nie posiadaliśmy tzw. termiki, czyli karimat, namiotów, palników gazowych etc. Nie mieliśmy też zapasów jedzenia (poza „żelazną porcją”). Była to natomiast pierwsza wyprawa, w trakcie której mieliśmy działający w jedną stronę nadajnik satelitarny. Miał on zaprogramowane funkcje, takie jak sygnał „OK”, który można wysłać do dziesięciu zakodowanych adresów i podobnie – sygnał „Help”. Tylko to. Korzystaliśmy z opcji „OK”, gdy kończyliśmy dzień i gdy zapadała decyzja o założeniu obozu, jeden z kolegów „odpalał” sygnał dla naszych krewnych w Polsce, co miało znaczyć, że żyjemy i nic złego się nie dzieje.
JN: Taka wyprawa dla wielu byłaby okazją do wykorzystania w celach komercyjnych. Czy reklamowaliście Panowie w jej trakcie np. jakąś firmę bądź produkt?
JD: Nie, chyba że pod pojęciem komercji rozumieć naszą własną firmę „ Universal Survival”, czy też utrwalanie jej marki. Ale wydaje mi się, że nie o taką komercję chodzi w tym pytaniu. Owszem, widzieliśmy w Magadanie pod pomnikiem poświęconym pamięci osób represjonowanych – pod słynną „Maską Bólu” – wycieczkę, prawdopodobnie Japończyków, zorganizowaną przez biuro podróży. Przyjechali autokarem. W fakcie tym dostrzec można analogię do wyjazdów organizowanych do Oświęcimia. Bywają też ludzie, którzy wyjeżdżają na Kołymę, aby polować.
W tym miejscu jeszcze jedna refleksja: czyniliśmy przygotowania historyczne po to, by przeszłość mieć ciągle w swojej świadomości. Natomiast, po umieszczeniu zapowiedzi na Facebooku, że jesteśmy gotowi do wyprawy i że niebawem wyruszamy, spotkałem się z bardzo krytycznym komentarzem: „No, pomysł rewelacyjny. Ciekawe, kto teraz wpadnie na to, by trenować ucieczkę z Auschwitz?” Hejterów traktuję jak dzieci, natomiast ten komentarz był przykładem, jak ktoś bardzo odmiennie zrozumiał intencje naszego wyjazdu. Na wyprawę zabraliśmy znicz, który udało nam się zapalić pod pomnikiem ofiar Gułagu w Magadanie…
JN: A czy ktoś wcześniej wiedział, że tam pojedziecie? Jakieś media?
JD: Mieliśmy dotychczas słabe doświadczenia z mediami. Przygotowałem co prawda list intencyjny [1], w którym informowaliśmy, co zamierzamy zrobić. Ważną sprawą jest uczyć się historii, ale w naszym przypadku było to pójście krok dalej, była to próba zrozumienia w taki sposób, który jest najbardziej wymowny, czyli przekonujący na własnej skórze: co czuli i jak próbowali przeżyć więźniowie łagru próbujący ucieczki? Chciałbym jednak mocno zaakcentować – my mamy świadomość, że to nie była autentyczna ucieczka, nikt nie przeczesywał tajgi w poszukiwaniu naszej grupy. Trudno się też bawić w matematyczne szacunki, na ile procent udało nam się upodobnić do sytuacji uciekinierów z łagru. Nie da się tego zrobić. Chcieliśmy wejść w klimat zdarzenia, poczuć go w warunkach, w otoczeniu przyrodniczym, które przecież nie uległo zmianie.
Przed wyjazdem próbowaliśmy uzyskać wsparci sponsorskie, w tym ze strony uczelni, która zajmuje się mocno psychologią. Szkoda, że go nie uzyskaliśmy, bo moglibyśmy tam po prostu zrobić znacznie więcej. Nie ukrywam, że nawet zrodziło to pewne rozgoryczenie w zespole. No bo tak: jedzie człowiek na drugi koniec świata, a nagle brakuje pół procenta nakładów, by mieć nieporównywalnie więcej doświadczeń. Przecież mogliśmy, np. szukać trudno dostępnych miejsc, w których być może pozostały jeszcze resztki konstrukcji obozowych.
JN: Jak oceniliście Panowie po powrocie stopień spełnienia początkowych założeń?
JD: Trasę pierwotnie planowaliśmy inaczej. Droga, którą przebyliśmy, była jednak bardzo krótka, w takim terenie, z takim sprzętem, z takim obuwiem, onucami, w takich warunkach byliśmy w stanie robić marsz w tempie 1 km na godzinę. To jest niezwykle niskie tempo. Człowiek, który maszeruje sprężystym krokiem, robi ok. 5 km na godzinę. Nie udało się zrealizować pierwotnej trasy.
JN: A w przyszłości chciałby Pan odwiedzić Kołymę jeszcze raz?
JD: Moim marzeniem jest wędrówka, taki bardzo długi marsz, przez środkową Syberię.
JN: A niedźwiedzie?
JD: Rosjanin, który nas spotkał na koniec wyprawy, powiedział, że wyprawiać się do tajgi bez broni palnej to po prostu głupota. W tym roku mieli tam w okolicach Magadanu dwie ofiary śmiertelne z powodu ataku niedźwiedzia. Dodam jeszcze, że gdy spotkaliśmy tego mieszkańca Magadanu, był bardzo zdziwiony naszym wyglądem i widząc nas, miał wrażenie, że chyba przeniósł się w czasie.
JN: Dziękuję bardzo za rozmowę.
[1] List intencyjny zawiera nazwiska uczestników wyjazdu: Jakub Dorosz, Michał Drózd, Artur Pranga, Witold Rajchert, Artur Szuszkiewicz oraz przyjęte założenia ekspedycji:
Celem wyjazdu jest przetrwanie 14 dni, w trudnym terenie rejonu górnego biegu rzeki Kołymy, posiadając przy sobie sprzęt oraz odzież, jaką mogli stosować więźniowie systemu GUŁag – osadzeni w najcięższych łagrach – tzw. „białych krematoriach”, tworzonych od lat 30-tych XX wieku przez Stalina, na obszarze wschodniej Syberii. (…) Nasz wyjazd nie będzie rekonstrukcją konkretnych wydarzeń lub symulacją ucieczki jako takiej. Mamy świadomość, że w żaden sposób nie zdołamy zbliżyć się do heroicznego wysiłku, jaki musieli podejmować więźniowie polityczni, którzy niesłusznie oskarżeni, trafiali do łagru na wiele lat. Ich ucieczki zawsze poprzedzone były wielomiesięczną wycieńczającą pracą w kopalni lub przy wycince tajgi, często przy 40 -stopniowym mrozie, przy skrajnie złych warunkach żywienia oraz traktowania przez strażników oraz współwięźniów kryminalistów. Prawie zawsze kończyły się tragicznie…
(…) Mamy nadzieję, że dzięki takiej formule wyjazdu, będziemy mogli nabrać wyobrażenia na temat regionu, który stał się mogiłą dla milionów ofiar stalinowskiego terroru, w tym również wielu Polaków. Możliwe, że nasze przedsięwzięcie, w tym głównie tworzone w trakcie działań terenowych nagrania video, fotografie i notatki, przyczynią się do podtrzymania pamięci tych, którzy cierpieli i umierali na Kołymie.