Wolność – promocja niedostępna
Dymitr mówi z rozmysłem. Nie żeby chciał do czegokolwiek przekonywać. Wspomina. Decydując się na obronę wyznawanych wartości, wyrobił w sobie przeświadczenie, że rodzinnego miasta już nigdy nie ujrzy. Idąc na wojnę, przygotowałem się do tego, że nie wrócę. Od dzieciństwa pasjonowała mnie wiedza na temat samurajów, ich filozofii życia. Dla samuraja przecież każdy nowy dzień jest dniem ostatnim, każde śniadanie traktuje jako ostatnie, nie myśli o tym, czy w ogóle będzie jutro się posilał. To nie jest ważne. Tam na wschodzie mieliśmy podobne myśli.
***
Listopadowy Majdan 2013 roku nie zwiastował późniejszych tragedii. Studentowi historii, przyszłemu nauczycielowi, pojęcie „rewolucji” kojarzyło się przede wszystkim z Francją roku 1789. Władze kijowskiej uczelni nie pozwoliły mu ukończyć studiów. Tuż przed uzyskaniem magisterium rektor w porozumieniu z bezpieką „zdjął” niepokornego anarchistę – wykreślono go z ewidencji uniwersytetu. Wyjechał do stolicy Rosji. Gdy z Moskwy przyjechałem na Majdan na początku grudnia, ja – jako człowiek z pewnym doświadczeniem politycznym – ujrzałem wtedy te „tańce”, taki sobie flashback pomarańczowej rewolucji, pomyślałem: nic z tego nie będzie. Byłem przekonany, że nie mam czego tam szukać. Wróciłem do Moskwy.
Wówczas było czymś naturalnym, że młodzi Ukraińcy – gromadząc się na głównym placu miasta – spontanicznie okazywali swój europejski wybór. W ostatni dzień listopada do cna skorumpowani rządzący sięgnęli jednak po brutalne metody. Berkut rozpędził demonstrację.
***
W lutym następnego roku Kijów był już prawdziwym polem bitwy: śnieg, czarny dym płonących opon, ofiary śmiertelne… Dymitr z wysokości barykad obserwował kolejne szturmy pachołków reżimu Janukowycza. Wśród hekatomby zapamiętywał różne rozmiary poświęcenia. Widziałem bardzo drogo ubraną kobietę: szpilki, futro, a obok chłopak – raczej jej ochroniarz. W pewnym momencie ona nosi drewno na przygasające ognisko. Zapas drewna się skończył, rzuciła więc to futro. Albo przykład statecznego spokoju w stylu angielskiego gentlemana na dwa dni przed „czarnym czwartkiem”. Surrealistyczny film z oka cyklonu. 18 lutego wracaliśmy umęczeni walką, a na Majdan podjechał jeep. Kierowca otworzył tylne drzwi, wysiadł jakiś poważny człowiek w garniturze, rozmawia przez komórkę, kierowca wyjmuje z bagażnika jakieś torby i zanosi do pobliskiego sklepu. Kierowca wraca po chwili z tymi torbami, a z salonu wychodzi ten facet, w pełnym oporządzeniu, z kijem baseballowym w ręku. Oddając kluczyki, poleca kierowcy: do jutra! do siódmej! Sam podąża na Majdan.
***
Polonica – jakie polskie akcenty utkwiły w pamięci protestującego? Co prawda nie było polskiej sotni, ale była pewna ilość Polaków walczących w obronie Majdanu. Przez chwilę z nimi rozmawiałem. Jeden przyjechał jako dziennikarz i pozostał, bo dostrzegł bój o wolność. Oceniam, że było to około 10 osób, a polski sztandar powiewał nawet na barykadzie na ulicy Hruszewskiego. Były tam cztery flagi: dwie ukraińskie: niebiesko – żółta, czerwono – czarna, białoruska i właśnie polska.
Dymitr dzieli się też szerszą i bardziej współczesną refleksją. Do tej pory zdawało mi się , że Polska – nie wiem z jakiego powodu – ale to szczery druh Ukrainy. Wiedziałem, że pomagają nam polscy wolontariusze. Po okresie niewoli, gdy szykowałem się do wyjazdu do Polski, zrozumiałem, że pomoc Ukrainie wynika raczej z myślenia państwowego. Społeczeństwo? – myślę, że dla większości Polaków, kto podejmuje się walki z Rosją jest przyjacielem, ale czy to może być przyjaźń głębsza? Tego nie wiem. Nie wiem, czy Polacy gotowi są pomagać nie tylko na zasadzie państwowej. U nas popularne jest myślenie, że Polska jest adwokatem Ukrainy w Unii Europejskiej. Ja aż tak nie myślę. Myślę, że Polacy usposobieni są do Ukraińców paternalistycznie i nie do końca rozumiem, dlaczego? Są oczywiście historyczne przyczyny takiego stanu rzeczy, ale przecież główny problem Europy polega teraz na tym, że zagrożenie istnieje na wschodzie, a Ukraina jest tarczą. Myślę, że Polacy tego nie rozumieją. Najpierw entuzjastycznie przyjęli Majdan, ponieważ łatwo kojarzyć rewolucję o szlachetne ideały z uśmiechniętą twarzą młodego człowieka wymachującego na dodatek europejską flagą. Trudniej, gdy kojarzyć trzeba z ludźmi z bronią, gotowymi walczyć, a więc… zabijać. A my byliśmy ochotnikami. Po Majdanie musieliśmy iść na front.
***
W czerwcu 2014 roku zaciągnął się do wojska. Zdawaliśmy sobie sprawę, że armia nie była gotowa do walki ani z separatystami ani z rosyjską agresją. A więc wybór był właściwie tylko jeden – bataliony ochotnicze. Wybrałem „Donbas”. Armia była dla nas symbolem państwa, przeciwko któremu walczyliśmy na Majdanie. Stanowiła uosobienie sprzedajnych generałów, korupcji i innych patologii. Bataliony ochotnicze – przeciwnie, przypominały nieomal Zaporoską Sicz. Tam grupowali się wolni ludzie walczący za ojczyznę nie dlatego, że ich zmuszono, ale dlatego, że sami o tym zdecydowali i dlatego, że nadszedł czas, kiedy tylko wolni ludzie byli w stanie cokolwiek zmienić.
By wziąć broń do ręki musiał oszukać matkę. Nie było takiego dylematu: iść czy nie? Jak większość z batalionu, a byli tam też o wiele starsi ode mnie, przeważnie oszukaliśmy nasze rodziny. Wielu przecież było na etatach, w pracy. Inni, co prawda, powołani już do wojska ćwiczyli na poligonach, jak na przykład mój pobratymiec ze Lwowa. Sam poszedł do komisji poborowej, poprosił o powołanie na front. Żonie oznajmił: muszę jechać, właśnie mnie powołano. Ja tłumaczyłem mamie, że będę pracował w sztabie, a nie na linii frontu. Najtrudniej było opuścić narzeczoną, miała problemy ze zdrowiem. Pomagałem jej. Ostatecznie, jak się okazało wojna rozerwała to narzeczeństwo. Po powrocie z frontu, z niewoli, był już innym człowiekiem. Do dziś nie może odpędzić od siebie widoku wybiegających z transportera płonących kolegów. Pobratymi, bo tak tylko nazywa kumpli poznanych w batalionie, wyciągając ręce prosili o ratunek. Nie sposób było go udzielić. W uszach na stałe zakotwiczył sycząco – trzeszczący dźwięk ognia.
Najpierw trafiłem do obozu szkoleniowego. Przygotowanie trwało około miesiąca. Na początku lipca byłem już w ATO. Walczyłem zarówno w obłasti donieckiej, jak i ługańskiej. Brałem udział w oswobodzeniu miast Popasna, Łysyczańsk. Mój, nazwijmy to „szlak bojowy”, zakończył się w Iłowajsku. Wychodząc wtedy z okrążenia zamkniętego przez wojska rosyjskie, zostałem ranny, trafiłem do niewoli. Przez cztery miesiące byłem jeńcem u separatystów. Z niewoli wyszedłem przed końcem 2014 roku. Patrząc nieobecnym wzrokiem, cicho dodaje: W ogóle wydaje mi się, że zarówno w Polsce, ale i na Ukrainie, ludzie nie wiedzą, na czym polega wojna. To nie jest paintball. Wojna to krew, śmierć, brud. Ujawniają się zwierzęce instynkty, wyżywanie się na jeńcach, nie po to, by torturując wydobyć ważne informacje, ale po to, by sadystycznie zabić… Milknie.
***
Nagle dramaturgia relacji przybiera na sile. Gęstnieją wydarzenia. Mój batalion i niektóre pododdziały innych batalionów broniły się w Iłowajsku dwa tygodnie, oczekując pomocy ze strony naszej armii. Takiej pomocy prawie w ogóle nie było. Nie mieliśmy wsparcia artylerii. W ciągu tych dwóch tygodni jeden raz oddano kilka salw, po czym artylerię stamtąd wycofano. Na nas, pięć do sześciu razy na dobę sypało się wszystko, co tylko możliwe. Nie ustawał ostrzał artylerii rosyjskiej i separatystów. Nie było dnia spokoju, nie było czasu na jakiś odpoczynek. Po dwóch tygodniach otrzymaliśmy rozkaz odejścia. Na taki manewr było już o wiele za późno. Znaleźliśmy się w podwójnym, bądź potrójnym pierścieniu wojsk rosyjskich. Przebijając się, nasza kolumna trafiła w zasadzkę. W kolumnie znajdowało się od 400 do 500 żołnierzy, większość zginęła. Przy życiu pozostało około 150 do 200 osób. Resztki batalionów zajęły pozycje obronne w dosyć niewygodnym miejscu, ale innego nie było: niewielki chutor składający się z pięciu domów. Broniliśmy się tam przez 36 godzin w warunkach całkowitego okrążenia, bez ciężkiej broni, bez broni przeciwczołgowej. Mimo to udało nam się zniszczyć dwa rosyjskie czołgi, a jeden zdobyć. Zdobyliśmy także pewną ilość rosyjskiej broni i wzięliśmy do niewoli około 30 Rosjan. Potem nawiązaliśmy łączność z rosyjskim dowództwem, używając w pertraktacjach jako karty przetargowej właśnie tych zdobytych jeńców. Proponowaliśmy oddanie zdobytej broni i przekazanie jeńców w zamian za możliwość odejścia stamtąd. Rosjanie odpowiedzieli, że życie ich żołnierzy nie jest nic warte. Zresztą, ci jeńcy też byli przekonani, że w ich armii nikt ich nie będzie żałował i zginą pod rosyjskim ogniem razem z nami. Pertraktacje toczyły się długo. W końcu doszło do uzgodnień: rosyjski dowódca poręczył, dał – jak się wyraził „słowo rosyjskiego oficera”, że nasi ranni – około 60 osób, ciężko pokaleczonych i w większości umierających, zostaną przekazani Czerwonemu Krzyżowi, a nas nie oddadzą DNR –owcom.
Byliśmy świadomi, że najpierw zajmie się nami rosyjski kontrwywiad. Bardzo wielu z nas nie chciało się w ogóle poddawać. Liczyliśmy na śmierć z bronią w ręku. Tym bardziej, że komu mieliśmy się poddawać? – Rosjanom! To było bardzo ciężka decyzja w kontekście moralnym. Ja osobiście miałem pomysł, by zająć pozycję w jednym z budynków i czekać na rosyjskich żołnierzy. Chciałem walczyć już do końca. Ot, tak miała wyglądać moja śmierć. Jednak mój dowódca przekonywał: tak, ty zginiesz śmiercią bohatera i wskazując na kolegę – on zginie śmiercią bohatera, a czy pomyśleliście o innych – tych, co pójdą do niewoli? Co z nimi zrobią, za śmierć tych zabitych przez was Rosjan? To był decydujący moment, że nie spełniłem swego zamiaru. Podeszliśmy więc pod linie wojsk rosyjskich, oddaliśmy broń.
***
O Rosjanach mówi jeszcze: Dla wielu żołnierzy rosyjskich okazało się wielkim zaskoczeniem, gdy dowiedzieli się od nas, że nie znajdują się na terenie obłasti rostowskiej, o czym byli święcie przekonani, i że nie walczą z Prawym Sektorem, który wtargnął na ziemie rosyjskie. Zrozumieli, że są w obłasti donieckiej na terytorium Ukrainy, 30 km od Doniecka. Dowiedzieli się, że walczą z batalionem ochotniczym i wojskami Ukrainy, występując w roli agresorów. Naprawdę widziałem, jak osiemnastoletni chłopiec rozpłakał się. Pojął, że system, dla którego walczył, oszukał go. Z obrońcy, jak o sobie myślał, uczynił okupanta.
Dymitr poznał przeróżnych rodaków Putina. Sam biegle włada ich językiem. Miał wśród nich wielu przyjaciół. Bolesnym było obserwować, gdy zaczął się Majdan, a oni nie rozumieli, że jest to walka o wolność. Głośno występowali przeciw. Takich było najwięcej. Znacznie mniejsza grupa pozostała wierna przyjaźni a nie propagandzie. Po ucieczce Janukowycza część z nich przywiózł do Kijowa. Zbierał z ulicy garście łusek po nabojach i podtykał pod oczy. Gdy na Hruszewskiego nastał już spokój, zaprosiłem swoich najwierniejszych znajomych z Rosji, by zobaczyli na własne oczy barykady, ślady samoorganizacji, nieobecność politycznych liderów. Przyjechali. Widać było, że pojadą z powrotem i będą opowiadać. Z nimi nadal się kontaktuję. Inny mój kompan – Rosjanin, z którym razem przeszliśmy Majdan, walczy – nawet do tej pory – w batalionie „Azow”. Rosjan jest dosyć sporo. To są prawdziwi patrioci Rosji, myślący o jej przyszłości.
Los nie oszczędził również konfrontacji twarzą w twarz. Wśród dawnych moich przyjaciół był również jeden, z którym do czasu wojny bardzo sobie pomagaliśmy. Gdy wojna stała się faktem, pojechał walczyć w imieniu DNR. Przyjechał do Doniecka i przez innych kolegów uzyskał numer mojego telefonu. Dzwonił chyba ze dwa razy, a potem… spotkałem go na froncie. Trafił do naszej niewoli.
***
Dymitr wraca na chwilę do momentu swojego uwięzienia. Po poddaniu się trzymano nas przez noc. Rannych rzeczywiście oddano Czerwonemu Krzyżowi, chłopców z innych batalionów też gdzieś odesłano, a nas z batalionu „Donbas” i tak przekazano DNR –owcom. Tyle znaczyło słowo rosyjskiego oficera. To jest może jeszcze jeden dowód na to, że słowo ludzi z Rosji – może to nie brzmi dobrze – może lepiej powiedzieć: słowom wrogów z Rosji – wierzyć nie można w żadnym razie. Nigdy.
Niewola – nie myśleliśmy, co to może dla nas znaczyć. Raczej sądziliśmy, że po jakimś czasie wrócimy do domu. Gdy wieziono nas już do Doniecka, zrozumieliśmy, że nas raczej zabiją. Byliśmy dla nich „faszystami – nacjonalistami”, niemal Prawy Sektor. Prawy Sektor dla nich to wszystko, co najgorsze, a my – „prawie Prawy Sektor”. Oczywiście było groźnie. Najgorzej odczuwaliśmy fakt, że nie polegliśmy z honorem, z bronią w ręku. Przewidywaliśmy, że zginiemy torturowani, a na pewno będą się nad nami znęcać.
Cztery miesiące spędziłem w piwnicy. Przez dwa pierwsze miesiące ciągły głód, bito nas, znieważano i masakrowano, doskwierał brak łączności z bliskimi. Starano się bardzo nas złamać. To im się nie powiodło. Myślę, że zrozumieli, kim jest ochotnik, kto to jest człowiek walczący z wiarą za swój kraj, za swoją rodzinę.
***
W niewoli Dymitr uzyskał dodatkowe potwierdzenie imperialnej mentalności i dążeń – paliwa wrogiej agresji na wschodzie Ukrainy. Dowódca separatystycznego kontrwywiadu przekonywał mnie w niewoli, że Rosjanie mają plany opanowania całej Ukrainy po to, by następnie iść dalej. Polska i kraje nadbałtyckie, dowodził, należały kiedyś do Rosji.
Mój rozmówca wyszedł z niewoli dzięki tzw. prezydenckiej wymianie jeńców. Nie wiedzieliśmy jak przywitają nas rodacy. Przecież poddaliśmy się. Po przekazaniu stronie ukraińskiej pytaliśmy: kim teraz dla was jesteśmy? Odpowiadano: jesteście bohaterami. My siebie tak nie określamy. Nie odczuwamy, by w naszym życiu pojawił się heroizm. Przecież nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy się bronić. Wiedzieliśmy, że jeśli nie my, to kto? Kto nauczy się walczyć, a następnie kto będzie walczył? Złowrogą alternatywę stanowił widok wojsk rosyjskich w moim ukochanym Kijowie.
Dymitr Szeretun postanowił na koniec spotkania pożegnać mnie przemyśleniem, które dla niego nie podlega żadnym spekulacjom: Dlatego myślę, to co było niegdyś nie jest wyłącznie jakimś historycznym modelem, dotyczy ono nas osobiście. Należy pamiętać o wolności, to jest najważniejsza sprawa w życiu każdego człowieka. Sytuacja, którą przeżyłem, zresztą sytuacja, którą mamy od dwóch lat na Ukrainie, uczy, że jedyne o co warto zabiegać to jest wolność.