O czasie minionym, a więc o zamkniętym „wczoraj”, lubimy zawzięcie dyskutować. Z przeszłości można czerpać rozmaite przykłady. Można wobec niej posługiwać się nawet uczuciami: szanować bądź odrzucać. Większość z nas próbuje okiełznać ją poprzez wyobraźnię, wysilamy się na interpretacje. Niektórzy celowo dążą do jej instrumentalizacji. Inni, nie szczędząc wolnego czasu i z trudem zarobionych pieniędzy, próbują ją rekonstruować. Historię, jako dziedzinę wiedzy, studiuje się na uniwersytetach, powstają przyczynki i opasłe tomy opracowań. Czy można jednak pokusić się o powtórne przeżycie określonego fragmentu historii? Nie chodzi przy tym o zwiedzanie muzeów w stanie romantycznej egzaltacji. Przeciwnie: na myśli mam „wyrachowane” tj. sensownie zaplanowane i przeprowadzone działanie. Więcej – gdyby przedsięwzięcie dotyczyło osób z przeszłości – byłoby dla nich, nie jakąś projekcją wyobraźni, a jeszcze raz przeżytym doświadczeniem. O tym właśnie chciałem porozmawiać z Jakubem Doroszem – olsztynianinem, który twardo stąpając po ziemi, zaprojektował i jako lider pięcioosobowego zespołu przeprowadził eskapadę przenikającą do minionego czasu. Wyprawa nie kierowała się bynajmniej do Nowego Jorku „szalonych lat dwudziestych” XX wieku. Jakub Dorosz wybrał się na… Kołymę. Inspiracją łagierniczego kursu wędrówki była twórczość Warłama Szałamowa. W komentarzach czytelników treść „Opowiadań kołymskich” to nawet nie literatura faktu – to łamacz osobowości. Grupa wyruszyła nie po to, by fotografiami w jenieckich uniformach ubogacić facebookową stronę, ale z zamiarem doświadczenia przeżyć porównywalnych z odczuciami uciekinierów z antyludzkiego świata „nieludzkiej ziemi”. Ekspedycja miała miejsce w sierpniu 2017 r.
Bóg rządzi historią[1]–co do tego krakauer, jak o sobie mówił, a właściwie Łemko z Krakowa, nie miał najmniejszych wątpliwości. Poza tym historia, jako dziedzina wiedzy nie bardzo go interesowała. Co innego sztuka i teologia – to były prawdziwe pasje. W dostępnych mi książkach nie znalazłem ani jednego fragmentu wypowiedzi Jerzego Nowosielskiego, który odnosiłby się do Prus. Dla błyskotliwych współczesnych historyków, np. dla Andreasa Kosserta, tutejsza ziemia kipi wydarzeniami obrastającymi w różne mitologie, w tym: niemiecką, polską, litewską, rosyjską…[2] Rdzennej ludności tu nie ma. Obecnie nikt nie jest już w stanie przemówić w jej imieniu. Chyba, że Opatrzność. O czym więc chciała zaświadczyć, dając w mateczniku pogańskiego plemienia czas i miejsce malarzowi ikon?
Ostatnia Debata (6/2017) przyniosła rozszerzenie majowego artykułu poświęconego warszawskiej koronacji Mikołaja I[1]. Z uporem godnymlepszej sprawy, pozostając w fazie continuum, autor zajął się tym razem wychwalaniem carskiego protektoratu. Królestwu Polskiemu, bo o nim mowa, nadał w tytule aluzyjnie (?) brzmiący atrybut „wyklętości”[2]. Nie zgadzam się z prezentowanymi w tekście tezami. I to z dwóch powodów. Pierwszy, to zawarta w treści natrętna „historyczna kosmetologia”, a drugi – to polemika z wymyśloną treścią podręczników.
W ostatniej Debacie (5/2017) przedstawiono tekst pt. Ostatnia koronacja zawierający opis wydarzeń, które miały miejsce przed 188 laty – w maju 1829 r. Wtedy właśnie moskiewski despota – Mikołaj I, dokonał w Warszawie intronizacji własnej osoby. W pewnym momencie autor – Adam Kowalczyk – pisząc wyjaśniająco: Była to druga koronacja w Warszawie (pierwszą była koronacja Stanisława Augusta Poniatowskiego) i ostatnia w ogóle koronacja króla Polski, kieruje uwagę czytelnika ku wydarzeniom z polskiej stolicy, ale nie o varsaviana tu idzie…
O cichych bohaterów głośnych wydarzeń zbiorowa pamięć raczej nie zwykła się upominać. Może też nie chce. Jak zawsze łatwiej przychodzi w tłumnej okolicy wspominać czas niepokory, doświadczenie solidarności – niepowszedniej cechy, którą wyniesiono na sztandary. Demonstracje, bunty, rewolucje – wszystkie te przyspieszające historię ludzkie porywy za miejsca narodzin wybierają sobie przeważnie miejskie ulice. A co z odległymi od centrów prowincjami? A tam, kto mógłby, w jeszcze dalszych ich zakątkach, chcieć wzruszyć system – komunę spojoną przaśnym marazmem? Czytaj więcej…
Spojrzenia spod wierchów to kotwice wewnętrznej wolności. Kto je otrzymał w genach, będzie wracał – i do gór, i do wypływającego z nich oddechu autarkii. Tak, to ten sam termin, którym Sokrates i jemu podobni określali postawę nieulegania zależności od rzeczy i osób. Rusini – Rusnacy – Łemkowie po kilkuset latach trwającego w Karpatach oswajania skalistej gleby, a następnie doświadczeni wydziedziczeniem i rozproszeniem, predestynowani zostali przez historię do zdobycia certyfikatu, który spodobałby się starożytnym etykom. Natomiast współczesny kulturoznawca w zdaniu kończącym książkę poświęconą rusińskim góralom oświadcza: „Kto chciałby wyprawić im ostatnią panichidę, musi jeszcze poczekać.”
Wśród kozackiego towarzystwa z pewnością znaleźć można było śmiałków nie tylko ruskiego (dziś rzeklibyśmy ukraińskiego), ale i polskiego pochodzenia. Tak więc formuła: gente Ruthenus, natione Polonus znajdowała na Zaporożu rodzaj zwierciadlanego odbicia. Upadek I Rzeczypospolitej niewątpliwie nie był tylko polskim dramatem. „Polska upadła i nas przygniotła” – jak mawiał Szewczenko. W latach 1918 – 21 refleks jagiellońskiej przeszłości wyrażony wojskowym sojuszem Piłsudski – Petlura pozwolił ocalić niepodległość przynajmniej jednego z dwóch państw. Niczym Cezary Baryka, tyle że o 9 lat młodszy, Józef Łobodowski powrócił do odradzającej się Rzeczypospolitej tuż po ustąpieniu wód „czerwonego potopu”.
Północne pogranicze naszego województwa – Dolne Prusy, to terytorium usiane określeniami skłaniającymi do prowadzenia „nazewniczej archeologii”. Wynoszenie na współczesną powierzchnię okruchów minionego może okazać się panaceum zdejmującym nimb atrakcyjności z potoku sensacji atakujących nas z szerokiego świata i okrywającym tymże nimbem przeszłość stron okolicznych. Czytaj więcej…
Są miejsca nieodległe, spowite egzotyką zamierzchłej i zamkniętej – czy nie na zawsze? – historii. Są ich nazwy, których nie tylko dziś nikt nie wymawia, by sparafrazować Marion von Dönhoff, ale zupełnie neofickie. Z imieniem – wykładnią nadaną przez zdobywców. Gruzińskiego pochodzenia arystokrata – Piotr Bagration, zwalczający w imieniu cara kościuszkowskich insurgentów, a później rozmaite wojska Bonapartego, nie mógł przypuszczać, że stalinowskie władze, nawrócone w czasie II wojny na rosyjski patriotyzm, na jego cześć przechrzczą natangijskie miasto.
Są w Prusach miejsca jak soczewki – cieśniny, którymi przenikają skupione strumienie historii. I choć Krzyżacy zainaugurowali podbój nadbałtyckiej krainy, wkraczając lądem od południa, to głównie morzu zawdzięczali utrzymanie się na zdobytym terytorium. Przybywający na pokładach hanzeatyckich statków koloniści dzięki morskim szlakom uzyskiwali niezbędne zaopatrzenie. Fale Bałtyku były też drogą odwrotu i możliwością ucieczki – aż po 1945 rok.